Lampo 2018, czyli wyprawa nie tylko pod ziemię


 Niejednokrotnie miałam wrażenie, że ciekawe i niecodzienne rzeczy wydarzają się tylko gdzieś i komuś, a ja mogę obserwować je z boku lub czytać o nich książki. Wszystko to, co było dla mnie pociągające, było jednocześnie nieosiągalne, bo niby jak kogoś tak zwykłego może spotkać – już z samej definicji – niezwykła przygoda. 

Lato 2018 pokazało, że jeśli się tylko i wyłącznie czeka, żeby coś się samo przydarzyło, to można tak sobie tkwić i tkwić w tym czekaniu. Jeśli natomiast wyjdzie się naprzeciw swoim własnym marzeniom i stawi czoło osobistym ograniczeniom i strachom, to okazuje się, że wielkie rzeczy zaczynają stawać się tu i teraz w naszym własnym życiu i nie są już takie niecodzienne, a tym bardziej niemożliwe. Muszę przyznać, że w moim przypadku wykonanie samodzielnych i zdecydowanych kroków w stronę życiowych ambicji wcale nie jest takie proste, jak teraz to opisuję, i niejednokrotnie wymaga solidnego rozpędowego kopniaka na zachętę ze strony jakiejś zaprzyjaźnionej duszy. Tak też było i w tym przypadku, bo to właśnie dzięki mobilizacji ze strony przyjaciółki znalazłam się na wyprawie Lampo, organizowanej corocznie przez KKTJ Kraków. Wyprawa speleologiczna w Alpy Salzburskie w Austrii – coś, co nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy. Tym bardziej że sama przygoda z jaskiniami zaczęła się dość nagle i późno w moim życiu, bo w międzyczasie już dawno zdążyłam przekroczyć trzydziestkę i stałam się „stateczną” matką dwójki dzieci. Nigdy też nie znałam żadnego grotołaza, a moja wiedza na temat jaskiń kończyła się na Jaskini Raj położonej w pobliżu Chęcin. Do czasu. 

Góry, przestrzeń i rozpościerające się wokół widoki, jakie ukazywały się moim oczom w masywie Leoganger Steinberge, z każdym krokiem w kierunku obozowiska coraz bardziej zapierały mi dech w piersiach. Serce rwało się ku nieznanemu, choć w głowie pozostawało mnóstwo obaw. Surowa okolica – w zasadzie kamienna pustynia – miała stać się moim domem na najbliższe 10 dni i muszę przyznać, że ta perspektywa coraz bardziej przypadała mi do gustu. Życie obozowe właśnie się rozpoczynało. 
Z natury ciężko mi usiedzieć w miejscu i lubię działać wg jakiegoś harmonogramu. Wyprawa swoje założenia i plan posiada, jednak jego realizacja dalece odbiega od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Wypełnianie obowiązków w moim codziennym życiu wiąże się z określonym, dość szybkim tempem, ciągłym pośpiechem i brakiem czasu na „zbędne” aktywności. Na wyprawie było zupełnie inaczej. Plan działania był precyzyjny, dokładnie przemyślany i zdecydowanie bardziej uzależniony od wyważonego, racjonalnego podejmowania konkretnych decyzji i dokładności w każdym calu. Lepiej było poświęcić na przygotowanie akcji więcej czasu, niż potem zmagać się z konsekwencjami działania na łapu-capu. Taka nagła zmiana w taktyce dnia codziennego – chciał, nie chciał – wprowadziła w moje życie bardzo dużo spokoju, z którym początkowo czułam się nieswojo. Jak się bardzo szybko okazało, był to niezwykle cenny bonus od losu, bo bez żadnej presji mogłam skupić się na tym, co mnie otacza, na rozszerzaniu swojej jaskiniowej wiedzy i nabywaniu nowych umiejętności od doświadczonych koleżanek i kolegów. Pojechałam tam przecież jako całkowity „świeżak”, tuż po kursie i zaraz po egzaminie na kartę taternika jaskiniowego. 
 

Życie obozowe wysoko w górach wymagało przede wszystkim wypełniania podstawowych obowiązków, czyli np. dbałości o nieprzerwany dostatek wody, którą pozyskiwaliśmy z wytapiania śniegu; specjalna konstrukcja z wężyków dostarczała ją nawet do kranu. Na mnie ta prosta, acz pomysłowa technologia zrobiła spore wrażenie, choć dla stałych bywalców wypraw było to rozwiązanie całkiem oczywiste. Wspólne śniadania były zaczątkiem całodniowej działalności, bo właśnie wtedy doprecyzowywały się plany dla poszczególnych zespołów. Przygotowania do eksploracji podziemnej, organizacja kolejnych biwaków, eksploracja powierzchniowa, dyskusje na temat rejonu i historii całego systemu Lamprechtsofen, zajęcia praktyczne z kartowania, spitowania oraz choćby użycia wiertarki – to tylko część tego, co było moimi chlebem powszednim na wyprawie. Wiele z tych rzeczy było całkowitą nowością. Sporo rozwiązań mogłam przetestować na żywo, a z niektórymi problemami zetknęłam się po raz pierwszy. Niektórych błędów nie popełnię nigdy więcej – na pewno nie zepsuję już żadnego wiertła.
Wyprawa, oprócz tego, że pozwoliła udoskonalić mi to, co już umiem, pokazała też, czego nie potrafię. Nieraz znalazłam się w sytuacji, w której musiałam zmierzyć się z własnymi lękami i ograniczeniami. Pamiętam doskonale, jak podczas pierwszego wyjścia na Birnhorn – najwyższy w okolicy szczyt – ekspozycja przeraziła mnie tak bardzo, że usiadłam zrezygnowana i byłam gotowa na wieki odpuścić wejście na ten wierzchołek. Wsparcie, jakie wtedy otrzymałam od swoich kompanów, było kluczowe i pozwoliło się przełamać. Na szczycie byłam potem jeszcze niejeden raz. 
W kuchni też mogłam popracować nad swoimi umiejętnościami, zwłaszcza nad kreatywnością. Chodziło o to, żeby wymyślić jak najwięcej różnorodnych potraw, ciągle bazując na tych samych produktach. Dodatkowo dania, które powstawały, były zazwyczaj w wersji klasycznej lub wegetariańskiej. 

Czas, jaki już upłynął od wyprawy, zweryfikował to, co zostało w mojej pamięci, a tym samym podkreślił rzeczy dla mnie najistotniejsze. Całkowity spokój i skupienie, niezakłócana niczym poranna kawa z zapierającym dech widokiem, setki metrów pokonanych w pionie – na powierzchni i pod ziemią, serdeczność i kompetencja towarzyszy wyprawy. A także strach, który na początku miał wielkie oczy.
Choć do miana wprawnego grotołaza jeszcze sporo mi brakuje, to z wyprawy wróciłam z poczuciem, że pod wieloma względami zrobiłam krok naprzód. Wyostrzył mi się apetyt nie tylko na praktykę jaskiniową, ale i na wiele innych rzeczy, na które do tej pory brakowało mi odwagi. Wiem, że dużo w życiu zależy tylko i wyłącznie ode mnie, a wymówki to przykrywka dla moich własnych ograniczeń. 

tekst: Agnieszka Lisowska-Woś (STJ KW Kraków)
 
 
POBIERZ KATALOG