Nasza baza podczas wyprawy Lampo 2018 – położona w rozległym kotle zwanym Nebelsbergkar, czyli Kotłem Mglistej Góry – często tonie we mgle. Kierownik wyprawy ostrzega, by oddalając się, zawsze mieć ze sobą urządzenie nawigujące – nigdy nie wiadomo, kiedy siądzie mgła i zaleje gęsto całą okolicę. Wtedy naprawdę trudno odnaleźć drogę powrotną, nawet dobrze znaną ścieżkę do swojego namiotu. Podczas ostatnich wakacji pogoda była znakomita i nie było mi dane poznać (pewnie na szczęście!) prawdziwego oblicza Kotła Mglistej Góry.
Pod koniec lipca 2018 roku, na wysokości 2300 m n.p.m. w Alpach Salzburskich, polscy grotołazi – pod kierownictwem Andrzeja Ciszewskiego (KKTJ) – po raz kolejny rozpoczęli swoją działalność. Celem było połączenie Systemu Lamprechtsofen ze znajdującą się powyżej jaskinią CL-3. Nikt wtedy nie wiedział, że cel zostanie osiągnięty i marzenia wkrótce się spełnią... Tymczasem w tych niesprzyjających warunkach, jakie panują powyżej 2000 m n.p.m., trzeba postawić bazę.
Bazówka
Baza to centrum wyprawy. Organizujemy ją od razu po przybyciu na miejsce. Rozbicie namiotów wyznacza ramy naszego nowego miejsca do życia – przynajmniej na najbliższe dwa/trzy tygodnie, a sercem jego (jak w domu salon z kominkiem) jest „bazówka”. Pod „bazówkę” mamy specjalnie przygotowane miejsce w terenie, gdzie skała układa się w wygodne siedziska – wystarczy nakryć ją tropikiem i oto jest bezpieczne schronienie dla kilkunastu osób. Tu gotujemy, spotykamy się po jaskiniowych akcjach, świętujemy urodziny Andrzeja, spisujemy dane z pomiarów, planujemy kolejny dzień, smażymy naleśniki, śpiewamy, zasypiamy z głową na blacie po powrocie z jaskiniowego biwaku. Plusem „bazówki” – poza dobrym schronieniem – jest... brak zasięgu (paradoksalnie oznacza to, że można porozmawiać). Rozmowy z „domem” toczymy na wyżej usytuowanej, namierzonej przez kolegę „wancie LTE”, która jest niczym innym, jak wantą właśnie, usytuowaną na tyle wysoko, by odnaleźć sieć.
Bazówka
Baza to centrum wyprawy. Organizujemy ją od razu po przybyciu na miejsce. Rozbicie namiotów wyznacza ramy naszego nowego miejsca do życia – przynajmniej na najbliższe dwa/trzy tygodnie, a sercem jego (jak w domu salon z kominkiem) jest „bazówka”. Pod „bazówkę” mamy specjalnie przygotowane miejsce w terenie, gdzie skała układa się w wygodne siedziska – wystarczy nakryć ją tropikiem i oto jest bezpieczne schronienie dla kilkunastu osób. Tu gotujemy, spotykamy się po jaskiniowych akcjach, świętujemy urodziny Andrzeja, spisujemy dane z pomiarów, planujemy kolejny dzień, smażymy naleśniki, śpiewamy, zasypiamy z głową na blacie po powrocie z jaskiniowego biwaku. Plusem „bazówki” – poza dobrym schronieniem – jest... brak zasięgu (paradoksalnie oznacza to, że można porozmawiać). Rozmowy z „domem” toczymy na wyżej usytuowanej, namierzonej przez kolegę „wancie LTE”, która jest niczym innym, jak wantą właśnie, usytuowaną na tyle wysoko, by odnaleźć sieć.
Z „bazówki” (szytej przez Marabuta na zamówienie kierownika wyprawy, na bazie namiotu o nazwie „Gawra”) rozchodzą się ścieżki do kolejnych namiotów. „Bazówka” została zaprojektowana tak, by idealnie pasowała do naturalnych, kamiennych ław. To wielki namiot, w rozbicie którego zaangażowanych jest kilka osób. Trzeba bardzo uważać, bo skała miejscami jest ostra jak brzytwa. Podwójne fartuchy – jeden wywinięty na zewnątrz, drugi do wewnątrz – dobrze zabezpieczają przed deszczem, a dwa wejścia – poza ułatwieniem komunikacji, poprawiają wentylację pod tropikiem. Żółty kolor też ma swoją ważną funkcję – namiot nie nagrzewa się, a we wnętrzu jest jasno.

Tak się składa, że niemal cała baza „zbudowana” jest z namiotów Marabuta.
Co roku namioty rozbijane są w tych samych miejscach, które wyznacza krąg kamieni. Kamienie są bardzo ważne, bo przyciskają fartuchy namiotów do ziemi, nie pozwalając im na poddanie się silnym wiatrom. Dlatego fartuchy w naszych namiotach są przedłużone – na spcejalne zamówienie „wyprawy” – przez producenta, by mogły kamienny „murek” zmieścić. Śledzie nie zdają egzaminu na kamiennym podłożu – odciągi montujemy do osadzonych w skale kotew. Wymaga tego specyfika „księżycowego”, skalnego krajobrazu.
Koleżance i mnie przypada do rozbicia namiot „Gwinea”.
Namiot ten wyróżnia się tym, że jest dosyć wysoki. Doceniłyśmy to zaraz po pierwszym praniu – skarpetki nocą dosychały nad naszymi głowami . Wysokość namiotu początkowo zaniepokoiła nas, szczególnie że rozbijałyśmy go na lekkim wzniesieniu. Niepotrzebnie się martwiłam – „Gwinea” dzielnie zniosła mocne podmuchy wiatru, doceniłyśmy też komfort wygodnego przebierania się. „Gwinea” to marabutowy klasyk, namiot chętnie używany nie tylko jako bazowy, świetnie znoszący bezwzględne traktowanie. Posiada tylko jedno wejście, w przeciwieństwie do namiotu „Quito”, w którym zamieszkał kolega.
Przestronna dwójka, mieszcząca bez problemu rozliczne jaskiniowe szpargały. Wiatr nie był mu straszny – „Quito” ma bardziej opływowy kształt pozwalający na rozbicie go na wziesieniu, a obszerne dwie absydy (przedsionki) umożliwiały gotowanie przy paskudnej pogodzie. „Quito” spełniał swoją rolę jako namiot bazowy, choć wg producenta to namiot do celów ekspedycyjnych i trekkingowych. Rozbity był nieopodal naszego, przy ścieżce, którą często przemieszczałyśmy się – szybko doceniłyśmy więc wagę odblasków, w jakie jest wyposażony. Wentylatory namiotu raczej działały – kolega oddychał głęboko, a my nie zawsze mogłyśmy zasnąć, wsłuchując się w jego chrapanie.
Rozbiliśmy też dwa namioty „K2”, również polecane przez producenta jako bazowe. Co to znaczy? Niektóre parametry (jak np. waga) nie są pożądane choćby podczas wypraw trekkingowych, czy – w związku z intensywnym przemieszczaniem się – wymagających codziennego zwijania ekwipunku lub noszenia go w plecaku. Za to namioty te są wygodne, mają pojemne przedsionki i stabilną konstrukcję (to ważne! stelaże mają być na tyle mocne, by wytrzymały napór śniegu, który zdarza się tutaj nawet w sierpniu). Nie ma też problemu z montowaniem do namiotów dodatkowych odciągów – w razie potrzeby.

"Bazówka". Tu gotujemy, spotykamy się po jaskiniowych akcjach...
Dwa tygodnie spania w Marabucie były miłym i efektywnym wytchnieniem w pełnej przygód i nowych doświadczeń wyprawowej codzienności. Kto wie, jak komfort spania przełożył się na sukces wyprawy – czyli połączenie jaskini CL-3 z Systemem Lamprechtsofen, dzięki czemu został odkryty najgłębszy trawers jaskiniowy na świecie oraz najgłębsza jaskinia w Europie!
tekst i zdjęcia: Paulina Szelerewicz-Gładysz
Artykuł ukazał się w Czasopiśmie Jaskinie 4 ( 93 ) 2018
