Znajdujący się na granicy Argentyny i Chile Ojos del Salado to najwyższy wulkan świata, drugi co do wysokości szczyt obydwu Ameryk, a poza tym - po prostu ciekawa góra (i to w sumie było dla mnie najważniejsze). Czy trudna?
Zależy z jakiej perspektywy oceniamy. Jak dla mnie K2 (stanęłam tam w lipcu 2022 roku) było jednak zdecydowanie trudniejsze. A tak na poważnie to Ojos jest górą ambitną, choć trekingową, tylko ostatni odcinek oznacza konieczność skalnej wspinaczki. Z drugiej strony to prawie 7 tys. metrów, a na takiej wysokości wiele osób ma już problemy związane z niedotlenieniem.
Zdobywaliśmy Ojos
Zdobywaliśmy Ojos na przełomie listopada i grudnia roku 2024 we trójkę - ja, Kinga i Robert. Sami, bez wsparcia agencji, co oznacza, że nie korzystaliśmy z przewodnika, sami opracowywaliśmy strategię wejścia i sami wszystko nosiliśmy (nie jest to na tej górze powszechne, bo ekipy będące pod opieką agencji chodzą na lekko). Liofilizowane jedzenie i namioty ekspedycyjne przywieźliśmy z Polski, w gaz oraz wodę zaopatrzyliśmy się w odległym o 250 km Copiapo (to najbliższa od Ojos miejscowość). Wymuszają to warunki naturalne, bo Ojos del Salado to wulkan wyrastający z pustyni, z niezwykle suchej Atakamy, gdzie owszem, są malownicze laguny, ale z wodą słoną, nienadającą się do picia. W tej sytuacji nie dziwi, że większość ekip ma wynajęte do swojego użytku samochody. My takiej opcji nie mieliśmy - zakładając wyprawę niskobudżetową, byliśmy umówieni jedynie na przywiezienie nas z całym dobytkiem do obozu zwanego "Atacama" (5200 m) i po jakimś czasie - odebranie z tego samego miejsca. Zanim jednak do owego miejsca dojechaliśmy, ze względów aklimatyzacyjnych zatrzymaliśmy się jeszcze na Laguną Santa Rosa (3800 m) oraz Laguną Verde (4300 m). Pierwsza słynie z flamingów oraz pasących się w okolicy gunako i wikunii (lamopodobne zwierzęta z rodziny wielbłądowatych), druga z przepięknego, szmaragdowego koloru wody i gorących źródeł, idealnych podczas relaksu i regeneracji.
Namioty Marabut Baltoro Red Line zdały egzamin
A sama "Atacama", w sensie obozu? Ku naszemu zaskoczeniu nikt poza nami w namiotach tam nie nocował. Wszyscy dojeżdżali do tego miejsca z dołu, z położonej 900 m niżej, wygodnej bazy nad Laguną Verde, po wycieczkach aklimatyzacyjnych wracając na dół. Brak sąsiedztwa rzecz jasna nam nie przeszkadzał. Posiłki robiliśmy w schronie, w którym był blat umownie przyjmując kuchenny, kilka krzeseł i… tapczan. Ze względu na silne wiatry namioty obudowaliśmy kamiennymi murkami, co stanowiło całkiem solidną ochronę, nie mówiąc o obłożeniu fartuchów śnieżnych obciążającymi je kamulami. Z trzech naszych namiotów dwa były "Marabutami" (ekspedycyjne 2-osobowe Baltoro Red Line). Zdały egzamin świetnie - okazały się nie tylko wygodne, ale też należycie mocne (przy wiatrach ok. 70 km/h bardzo istotne), a równocześnie względnie lekkie, co miało duże znaczenie, bo nasz bagaż samolotowy miał limit jedynie 23 kg, a trzeba było zabrać jeszcze m.in. kuchenki, uprzęże, kaski, odpowiednie buty, raki (one akurat nie przydały w ogóle) itp.
Poza aklimatyzacją, biwakową codziennością czy podziwianiem widoków (te w okolicy Ojos są naprawdę niesamowite) czas wypełniały nam kontakty towarzyskie, bo ciągle ktoś nas odwiedzał, a póki byliśmy w Laguna Verde to już dosłownie co chwila nadarzała się okazja do bratania się z ludźmi z różnych krajów świata. Polacy też byli - Ryszard Pawłowski i Tomek Bryl, którzy zostali pierwszymi polskimi zdobywcami Wulkanicznej Korony Świata, a zarazem okazali się bardzo uczynnymi, fajnymi górskimi kumplami (choć tak naprawdę to Rysia znam już od lat ).
Okno pogodowe
Po iluś nocach w namiotach na wysokości 5200 m, a później przespaniu się w spartańskim schronie Tejos, na wysokości 5800 m, plus zaliczeniu wypadów na ponad 6000 m, byliśmy gotowi do ataku szczytowego. Główny problem stanowiło okno pogodowe, a dokładniej - jego brak. Na kolejne kilkanaście dni prognozy były bezlitosne - zapowiadały wiatry dochodzące do nawet 100 km/h i temperatury odczuwalne do minus 35. Wiedząc, że nie mamy już czasu aby czekać (samolot), wyruszyliśmy na szczyt przy wietrze 75 km/h (to naprawdę bardzo dużo). Niełatwa to była droga - długa, monotonna, często po obsypujących się luźnych kamieniach, a na końcu czekało nas jeszcze wspinanie się z liną. Z licznych ekip które wyruszyły tego dnia na wierzchołku Ojos zameldowali się tylko Ryszard z Tomkiem plus ich przewodnik Christian i filmowiec Vitalij oraz oraz ja - pozostałych pokonały zimno i wysokość. Nagrodą były widoki i naprawdę wielka frajda, że stoi się na najwyższym wulkanie świata.
A co poza wspomnieniami pozostało mi jeszcze na pamiątkę? Pustynny piasek w zakamarkach mojego czerwonego namiotu.
tekst i foto: Monika Witkowska
W wyprawie uzywany był Marabut Baltoro Red Line