Torell Expedition 2012 - relacja Szymona Jasieńskiego

Nasze wyjazdy w różne zakątki świata, głównie do Azji były dość spontaniczne. Od pomysłu do realizacji, to tylko kilka dni przygotowań. Arktyka jednak to rejon wymagający.

Pierwszy raz za północnym kręgiem polarnym znalazłem się dwa lata temu. Wtedy wraz z moim bratem Michałem Jasieński, poczułem że Svalbard, archipelag na Morzu Arktycznym to miejsce szczególne. Choć jego surowy arktyczny klimat wielu ludzi odstrasza, nas jednak fascynuje i pociąga. Nie tylko my odnajdujemy się na Spitsbergenie, Michał Jastrzębski i Marcin Klisz to kolejni pasjonaci, którzy razem z nami zapragnęli pojawić się na 77 równoleżniku ponownie. W ten sposób zrodził się Torell Expedition 2012.

Każdy z nas słyszał o tym że w Australii mamy szczyt o nazwie Góra Kościuszki. Ale ilu z nas wie że w dalekiej mroźnej krainie mamy lodowiec Polaków, lodowiec Zawadzkiego? W okresie między wojennym to właśnie Polacy eksplorowali Spitsbergen. W 1932 roku pierwsza nasza narodowa wyprawa odwiedziła Wyspę Niedźwiedzią, a dwa lata później wyprawa w składzie: Siedlecki, Różycki, Mogilnicki, Zagrajski, Bernadzikiewicz, Biernawski pojawiła się na Ziemii Torella.. Rezultatem ekspedycji była mapa topograficzna bezludnych rejonów Ziemi Torella z licznymi polskimi nazwami. Dlatego my w 80 lat później stworzyliśmy wyprawę Torell Expedition która miała na celu propagowanie wiedzy na temat rejonów arktycznych i naszych, polskich działań w Arktycę. Mimo położenia naszego kraju z dala od rejonów okołobiegunowych, mamy czym pochwalić się na arenie międzynarodowej. Polacy w Arktyce odcisnęli trwałe piętno.

Namiot K2 Expedition

Nasza wyprawa to prawie pół roku przygotowań. Pomysł zrodził się we wrześniu i zasadzie do dnia wyjazdu było tysiące spraw związanych z ekspedycją. Nie było chwili zwątpienia, a jak się okazało ilość ludzi przychylnym naszym działaniom była znaczna. Nasi patroni medialni, sponsorzy pomogli nam dotrzeć do szerokiego grona odbiorców którzy stale nam kibicowali. Cieszymy się że nazwiska naszych polarników zostały ocalone od zapomnienia.

15 marca pojawiliśmy się na lotnisku Okęcie. Była nasz czwórka, było również 280 kg sprzętu. Sanie, liny, narty, jedzenie, długo można by wymieniać cały zgromadzony ekwipunek. Mimo wszystko fachowa, miła i szalenie profesjonalna obsługa skandynawskich linii lotniczych SAS pomogła nam w przedostaniu się na Spitsbergen, do mieściny Longyearbyen.  Tam na miejscu uzyskaliśmy ostateczna zgodę od Gubernatora Svalbardu, który zezwolił nam na działanie poza strefą 10. (Jest to strefa naokoło miasta Longyerbyen) Każda z wypraw zmuszona jest do aplikacji o taka zgodę a ostateczne słowo uzyskuje się dopiero po przylocie na Spitsbergen. Po kilku dniach od przylotu byliśmy już w drodze. Cztery pary sań, wyładowane sprzętem, ciągnięte na nartach przez dwóch Michałów, Marcina i mnie – Szymona - to właśnie my, Torell Expedition.  Staraliśmy się w każdym możliwym aspekcie nawiązywać do dawnych wypraw polarnych, dlatego też zdecydowaliśmy się przemierzać trasę na nartach, ciągnąc pulki tak jak niegdyś. Nasze dni przebiegały zgodnie z założonym planem. Dyscyplina w tych warunkach jest szalenie istotna. Plan z pozoru dość prosty. 10 godzin dedykowane na marsz, 2 godziny na założenie obozowiska i przygotowanie jedzenia, 10 godzin na sen i kolejne 2 na zwinięcie obozu i wymarsz. W ciągu nocy pełniliśmy warty, na zmianę przez 2,5 godziny krążyliśmy wokół namiotów wypatrując ciekawskiego niedźwiedzia polarnego który lubi przyjść w odwiedziny. Ze względów bezpieczeństwa każdy z nas miał podczas warty broń i latarkę aby inni załoganci mogli spokojnie spać.

Namiot K2 Expedition

Planowana  jeszcze w Polsce, przez nas trasa musiała ulec zmodyfikowaniu. Spowodowane to było występującą raz na jakiś czas anomalią pogodową panującą na Spitsbergenie. Kiedy my w Polsce przeżywaliśmy -30 stopniowe mrozy, w Svalbardzie padał deszcz. W efekcie trasa prowadząca przez fiordy musiała zostać zmieniona. Chcieliśmy je obejść, ale to jak się okazuje nie było takie proste, gdyż lodowce w tym czasie miały liczne szczeliny. Dlatego zanim wyruszyliśmy w teren, skonsultowaliśmy się z lokalnymi przewodnikami prosząc o radę i wskazówki. Wszyscy zaznaczali że musimy liczyć się z tym, iż w tym roku do Ziemii Torella nie dotrzemy, gdyż nawet Zimownicy z Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie nie są wstanie przedostać się po zaopatrzenie do Longyerbyen. Mimo wszystko pełni sił i optymizmu ruszyliśmy w teren. Arktyka jest miejscem szczególnym, krajobrazy urzekają, towarzyszące stale w drodze renifery wskazują że Spitsbergen to miejsce magiczne.  Wielu z naszych znajomych zadaje nam pytanie co nas ciągnie w tak mroźne obszary gdzie temperatura potrafi spaść do – 30 stopni a odczuwalna niekiedy dużo niżej. Myślę że każdy kto choć raz był w tych rejonach zna na to pytanie odpowiedź.

Wariant drogi którym się poruszaliśmy miał doprowadzić nas do Wschodniego wybrzeża skąd dalej do Torella. Jednak w miejscu skrzyżowania się początku doliny Reindalen z Lundstromdalen znajdował się ciek wodny który, tak jak i fiordy, pozostał nie zamarznięty. Planowaliśmy poruszać się właśnie ciekiem stronę wschodnia, jednak zastana sytuacja przekreśliła nasze zamiary. Zdecydowaliśmy się na zmianę trasy i dotarcie do Sveagruvy (norweska osada górnicza położona na początku fiordu Van Mijen) aby uzyskać najświeższe informacje o stanie lodowców i fiordów. Krążyliśmy wokół celu, a każda modyfikacja drogi oznaczała dodatkowe dni marszu. Poruszaliśmy się dziennie średnio około 15 km. Do Svea mieliśmy dodatkowe 3 dni marszu.  Kiedy działaliśmy na lodowcu Slakkbreen zapadła decyzja o rozłączeniu się Michała i Marcina. Michał cierpiał na narastające duszności które nie pozwalały Mu na spokojny sen, co skutkowało brakiem możliwości regeneracji, Marcin zaś niefortunnie odmroził sobie palce u rąk, które miały już sino biały wygląd. Chłopacy słusznie zdecydowali się na odwrót, licząc ze w drodze powrotnej złapią krążące w terenie skutery które podrzucą Ich do Longyearbyen. Michał i ja kontynuowaliśmy drogę do Sveagruvy i niedługo po rozłące znaleźliśmy się w osadzie. Tam odmówiono nam możliwości nocowania gdziekolwiek na podłodze, byle w cieple i bezpiecznie. Poinformowano nas również ze w okolicy krążą 3 osobniki, samica z małym niedźwiadkiem oraz inny dorosły samiec. Noc zapowiadała się ciężka, jednak udało nam się przenocować w starej opuszczonej psiarni która zwolniła nas z konieczności utrzymywania wart. Niestety dowiedzieliśmy się że możliwość dotarcia do Ziemii Torella jest praktycznie niemożliwa, dlatego  zdecydowaliśmy że wrócimy do Longyerowa (tak Longyearbyen nazywają Zimownicy w Hornsundzie) wzdłuż fiordu Van Mijen. Kolejnego dnia zrobiliśmy dystans 34 km i rozbiliśmy obóz w Pluto -  małej chatce którą napotkaliśmy podczas naszej pierwszej wyprawy na Spitsbergen. Podczas kolejnych dni zbliżaliśmy się do Chłopaków, pogoda nam sprzyjała. Poruszanie się we dwójkę ogranicza długość snu. Na noc dedykowaliśmy sobie 8 godzin, co stanowiło 2 h snu następnie 2 warty, i ponownie 2h snu i 2h warty. Trudno jest się zregenerować w takich warunkach, jednak  nie można zbagatelizować niebezpieczeństwa  wynikającego z obecności w tych terenach niedźwiedzia polarnego. Warty są konieczne. Po kilku dniach zobaczyliśmy ponownie zabudowę miasta z którego prawie 2 tygodnie wcześniej wyruszyliśmy.

Namiot K2 Expedition

Trudno jest jednoznacznie ocenić czy Wyprawa Torell Expedition osiągnęła sukces.
Z pewnością dzięki naszym działaniom wielu z nas usłyszało o wybitnych Polakach okresu międzywojennego którzy zasłynęli w Świecie Polarników, jednak z drugiej strony Ziemia Torella podczas tego wyjazdu pozostała poza naszym zasięgiem. My jednak mamy powody do radości, sprawdziliśmy się jako zespół w terenie i zgodnie stwierdziliśmy że w kolejną podróż do Arktyki wyruszamy razem. Dla nas Torell Expedition jeszcze się nie skończył.

tekst i zdjęcia: Szymon Jasieński

Uczestnicy wyprawy używali namiotu K2 Expedition



Artykuł pochodzi z czasopisma Dookoła Świata
POBIERZ KATALOG